Dziewięć spotkań z dzikami
Ilekroć Złoty wspominam ja Potok.
Znów w mieście siedząc przy Biurku,
Przymrozek liście matuje na złoto
I byka słyszę na wzgórku.
Ach czemuż muszę siedzieć w Warszawie
I serce swe brać na otok!
O, Dyrektorze, zezwól łaskawie,
Odwiedzić znów Zloty Potok.
Nie wiem, czy ten niezbyt oficjalny załącznik do oficjalnego wniosku o odstrzał, wysłany niezbyt urzędową drogą dotarł swego czasu do adresata, ale już cztery kolejne wrześnie dane mi było kroczyć ścieżkami tego łowiska z bronią na ramieniu.
W tym roku zapragnąłem obejrzeć Złoty Potok w majowej zieloności.
I oto wynurzam się z lasu nad rozległe pole z niedawno posianą kukurydzą. Tam według informacji miejscowego myśliwego, powinny wychodzić dziki. Dryling co prawda został na kwaterze, gdyż zezwolenie, które mi obiecano gwoli szybkości tu przesłać, utknęło widocznie gdzieś na poczcie, ale jak tu usiedzieć pod dachem w ten cudny majowy poranek, gdy las cały tętni setkami ptasich głosów a promienie słońca przebijają przez welon lekkiej mgiełki. Na polu pustka, postanawiam jednak obejść je, aby sprawdzić tropy i zajrzeć na jego drugi koniec, niewidoczny za lekkim pagórkiem, a dotykający zagajnika następnego lasu.
Po przejściu stu metrów dostrzegam stary trop potężnego dzika - odyńca niewątpliwie, przecinający na ukos pole, a gdy po dalszych dwustu metrach osiągam ów pagórek, na polu pod zagajnikiem widzę ciemne sylwetki. Lornetka w mig je przybliża. No tak, dziki. Trzy duże sztuki, dwie nieco mniejsze i mnóstwo warchlaków. Dorosłe sztuki pracowicie buchtują, wybierając ziarnka kukurydzy, małe właściwie tylko baraszkują, są w ustawicznym ruchu i nie mogę ich policzyć. Wykorzystując parę przydrożnych drzew i krzewów podchodzę bliżej. Teraz już wiem, że dwie z dużych sztuk są na pewno prowadzącymi lochami, że dwie mniejsze to obecne przelatki (chyba zeszłoroczne warchlaki którejś z tych loch), ale czym jest trzecia duża sztuka, trzymająca się stale nieco na uboczu? Pewnie wycinek albo jałowa locha.
Dziki wolno przesuwają się w moją stronę; jestem zaskoczony, gdyż u tej samotnej sztuki dostrzegam nabrzmiałe sutki. A warchlaki wcale do niej nie podchodziły.
Piętnaście po piątej, a więc już w pełni dnia, dziki bez pośpiechu schodzą do lasu. Wierząc, że następne spotkanie z nimi nie nastręczy mi trudności, dwie zaś mniejsze sztuki kwalifikują się do odstrzału, wracam pełen entuzjazmu na kwaterę. Wieczorem jestem znów w lesie (ciągle nie mam jeszcze zezwolenia na odstrzał, choć miało przyjść na tutejszą pocztę ekspresem), więc i tym razem dryling został na kwaterze. W sosnowym starodrzewiu z podszytem jest spora wyspa brzeziny stykająca się z polem, mocno i świeżo pobuchtowana przez dziki. Wybierając dogodne dla obserwacji i odpowiednio do wiatru usytuowane miejsce, czekam aż do zupełnych ciemności. Wyszedł tylko młody rogacz.
Rano idę w to samo miejsce. Zatrzymują mnie ciemne plamy wśród zbóż. Dwie duże sztuki, cztery mniejsze i znów mnóstwo warchlaków.
Dziki wolno posuwają się równolegle do linii, ja podążam za nimi, stale obserwując je przez lornetkę. Dwie duże sztuki to prowadzące lochy, cztery mniejsze to przelatki, trzymające się z matką i młodszym rodzeństwem, a więc mógłbym je strzelać, gdybym miał zezwolenie w kieszeni. Pocieszam się jednak, że może jest już na poczcie, a dziki - i te wczorajsze, i te dzisiejsze - są przecież murowane.
I właśnie pod zagajnikiem, w który weszły wczorajsze dziki, zasiadam wieczorem, nadal bez zezwolenia i broni, jako że to niedziela i poczta nie była czynna.
Siedziałem długo. Dobrze już szarzało, gdy za plecami usłyszałem chrząknięcie dzika. Powoli zbliżała się locha z warchlakami; słyszałem ich cienkie głosiki. Ale mimo że wiatr miałem dobry, przezorna matka coś podejrzewała i wycofała się cicho.
W parę minut później o kilkadziesiąt kroków ode mnie wynurzyły się z zagajnika trzy sylwetki. Rozpoznałem przez lornetkę dwie większe stuki, jedną mniejszą i warchlaki. Kiedy sobie w myślach teoretyzuję, czy i co bym teraz strzelał, dziki szybkim kłusem przecinają pole i nikną w zagajniku: za nimi galopuje sarna. Nie wiem, co mogło je spłoszyć.
Ranek był trochę dżdżysty i zamglony. Wychylam się zza rogu zagajnika, przecinając po drodze świeży trop dużego dzika,
podobny do widzianego za pierwszym razem. Duża sztuka na polu. Jest to niewątpliwie właściciel napotkanych tropów. Obserwuję go dłuższy czas, jak pracowicie wyjada kukurydziane ziarno. Naraz dzik nastroszył się, znieruchomiał na chwilę i szybkim truchtem ruszył przez pole w kierunku załamania zagajnika.
W drodze powrotnej obserwuję ciekawą zabawę, a może zaloty. Dwa duże dzięcioły siedzą pionowo po przeciwległych stronach pnia topoli, wychylają się do siebie jakby mówiąc "a kuku" i znów wracają do pierwotnej pozycji.
Zezwolenie wreszcie nadeszło, lecz na sąsiedni obwód, co zmusiło mnie do długich marszów i przeznaczenia dwóch dni na poznanie nowego terenu.
Pozostałem wierny kukurydzy i oto wieczorem, gdy księżyc wyszedł już zza lasu, podszedłem do kukurydzianego pola, mocno z buchtowanego, jak uprzednio stwierdziłem, przez dziki. Są! I tu podziwiam mądrość dzików. Żerują pod lasem na tej części pola, którą pokrywa cień drzew. Czasem jakaś sztuka wychyli się na oświetloną przestrzeń, lecz wkrótce znów jest w cieniu. A z odgłosów wnioskuję, że dzików jest sporo i że niewątpliwie są tu również warchlaki. Postanawiam czekać, aż księżyc wzniesie się wyżej, skracając cień, z którego wreszcie wyjdą dziki. Na próżno, gdyż zwierzęta zniknęły nagle bezgłośnie. Chyba i tym razem wiatr jakoś zakręcił.
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Było już po północy, gdy wychyliłem się na pole niedawno wzeszłego łubinu, najmniej spodziewając się tam dzików. Po prostu szedłem tędy w kierunku zaobserwowanych buchtowisk. A na łubinie dwie ciemne sztuki. W szkłach lornetki widzę koło jednej z nich warchlaki, druga jest ciągle jakieś 30-40 kroków obok; warchlaki do niej nie podchodzą. Waham się. Dzień odjazdu zbliża się i zainwestowane trudy dobrze by było już zdyskontować, ale warchlaków jest kilkanaście - za dużo jak na jedną, niewielką matkę. Cień wątpliwości zatrzymuje broń na ramieniu.
W lesie zbliżające się trzaskanie. Następne dziki? A więc może... O jakieś 30 kroków ode mnie, przywartego do telefonicznego słupa, śmiało wychodzi z lasu chmara jeleni. Najpierw łanie, potem młode byki w scypule i całe towarzystwo najspokojniej zaczyna żerować na łubinie, w sąsiedztwie dzików. Aczkolwiek i jedna, i druga zwierzyna nie dla mnie, coś nie pozwala mi się ruszyć, by jej nie spłoszyć. Stoję tak z pół godziny i gdy jelenie pociągnęły głębiej w pole, jak najostrożniej wycofuję się. Fuknięcie lochy, za chwilę tupot jeleni i jakby kurtyna zapadła...
Niebo zaczyna już blednąc na wschodzie, księżyc zaszedł, gdy od strony lasu podchodzę do kukurydzianego pola, na którym wieczorem widziałem dziki. Daleko - kilkanaście jednakowych sylwetek. Dziki? A może jelenie, bo sztuki są na styku pola i łąki? Chyba jelenie. Ostrożnie podchodzę przy ścianie lasu, aby się upewnić. Ależ to dziki! Stoję za drzewem i obserwuję. Dwanaście jednakowych sztuk, przelatków.
Ponieważ dziki, jak to w dzień stwierdziłem, wychodziły z lasu od tej strony, gdzie teraz jestem, postanawiam czekać, gdyż na razie trochę za daleko i za ciemno. Stoję tak parę minut, gdy wtem szarża! Dziki, uformowane w wachlarzyk, pędzą galopem wprost na mnie i nikną w lesie. O celowaniu przez lunetę nie mogło być mowy. A to ci pech! Coś je spłoszyło.
Zrezygnowany, wracam na kwaterę i zasypiam kamiennym snem.
Józio towarzysz łowów, tarmosi mnie za ramię, budząc do szukania rogacza, który zrobił rakietę i dał farbę. Leśniczy, pies i my, najpierw jedziemy, a potem idziemy.
- Gdzie farba? - pyta leśniczy.
Okazuje się, że na kamiennym sześcianie, zdobiącym wierzchołek kopca granicznego, między chłopską łąką a państwowym lasem. Rzeczywiście, pięć czy sześć krągławych plam wiśniowego koloru. Leśniczy pociągnął palcem po farbie. Pomyślałem: po co - w parę godzin musi być już zaschnięta!
- To farba, ale... olejna - wyrokuje leśniczy. Wybuchamy śmiechem. Rzeczywiście, olejna. Już mi tylko został wieczór i ranek.
Słońce jeszcze wysoko, gdy idę leśną drogą w kierunku pól. Cicho, ciepło, bezwietrznie. Kątem lewego oka dostrzegam na linii dzika. Ręce mimo Woli łapią za dryling. Ale... Po pierwsze, co to jest, a po drugie - mnie wolno tylko na polach. A dzik wciąż stoi, tyle że trawy zasłaniają spód brzucha i nie widać ewentualnych oznak macierzyństwa.
"To już moje ósme spotkanie z dzikami" - konstatuję, ruszając dalej.
I wreszcie rano. Samotna sztuka na przypolnej łące. Gdy spoglądam przez lornetkę, zza jałowca wychodzi druga i warchlaki. Chyba te dwie sztuki z łubinu, bo to w tej stronie, i znów warchlaki koło jednej, a druga na uboczu. Lecz lornetka nie kłamie - karmiąca matka. O, jakże łatwo o pomyłkę w tym maju i ile trzeba mieć zimnej krwi! Warto to zanotować, by nie żałować poniewczasie.
Kilkunastoma sarnami na tejże łące żegna mnie Złoty Potok, mam nadzieję, że na na krótko.
Stanowczo nie miałem tym razem szczęścia do dzików.
Tak szczęścia, bo w dwa tygodnie później w innym łowisku, na drugim krańcu kraju, maszerującemu szosą przez las na łąki, gdzie miałem nadzieję spotkać rogacza, przecięły drogę już w pełnym rannym świetle trzy przelatki. Trzeciego zdążyłem skutecznie złapać w lunetę. |